Polska, Szczecin

żaglowce!

4 sierpnia 2007; 245 przebytych kilometrów




szczecin



W nocy nie było mi do śmiechu, bo jakaś ekipa starsza była, która zaczęła się o północy kłócić, obrzucać wyzwiskami, że się pozabijają. Na szczęście jakoś dusili się we własnym sosie, ale spać się nie dało. Zadzwoniłam na policję, trochę to trwało, ale trzeba im przyznać, że przyjechali nawet szybko. Na pole policjanci nie weszli, bo stróż się zadeklarował, że tych palantów uspokoi (czemu wcześniej nie reagował, skoro chciał ich uspokoić?). Ale chyba widok radiowozu na nich podziałał, bo się wreszcie zamknęli. Niestety pobudkę miałam niefajną, o szóstej rano ten babsztyl z przepitym głosem zaczął znów przeklinać i mnie obudzili. Pierwsze co zrobiłam jak wstałam, to przeniosłam namiot jak najdalej od nich. Przy parkingu, ale przynajmniej będę miała autko na oku.

Wygrzebałam się w samo południe i pojechałam do Szczecina. Myślałam, że będzie kłopot z parkowaniem, ale skręciłam bez większego namysłu w jakieś osiedle i znalazłam miejsce bez problemu. I to nawet całkiem blisko.

Najpierw poszłam w miasto. Do kina Pionier. Ponoć najstarsze kino na świecie, ale nie udało mi się go obejrzeć, bo było zamknięte :( Normalnie kasa otwarta od południa, dziś od wpół trzeciej, nie wiedzieć czemu. Chciałam się dowiedzieć, czy można kupić bilety na te wieczorne seanse, ale wjazd jest darmowy. Już widzę ile się tu zwali wieczorem ludzi, chyba sobie odpuszczę.
Skierowałam się do nabrzeża, bo już nie mogłam się doczekać, kiedy zobaczę te wszystkie żaglowce! Jak już tam dotarłam, to trochę mnie przeraził cały ten tłum! Tyle ludzi to ja chyba tylko raz w życiu widziałam, na Love Parade w Berlinie. Most był wypełniony ludźmi szczelnie. A jednak z bliska nie było tak strasznie, dało się przejść w każdym razie.

Najpierw poszłam na Łasztownię, bo chciałam zobaczyć te naj naj. No i widok z mostu! Był super, szkoda tylko, że żagle zwinięte, ale tylu masztów naraz to Szczecin chyba w ostatnich czasach nie oglądał. Przypłynęło ich wszystkich ponad sto! Z góry, z mostu wyglądało to rewela! Super, że ten fach jeszcze nie wymarł i że te piękne żaglowce mogą po morzach pływać.
Przejście przez most zajęło mi godzinę. Co chwilę się zatrzymywałam, żeby popatrzeć. Na końcu, przy zejściu zrobił się prawdziwy zator z ludzi! Ale w końcu udało mi się na Łasztownię zejść. Szłam sobie nabrzeżem i podziwiałam łajby. Wszystkie są piękne! Wiedziałam te najsłynniejsze, Christian Radich, Alexander von Humboldt, cały zielony, łącznie z żaglami. Ale najbardziej podobały mi się te mniejsze, z początków poprzedniego wieku, całe drewniane.
Był jeden, nie pamiętam czy ze Szwecji czy Norwegii, gdzie, poza jedną jedyną dziewczyną, wszyscy byli blondynami!
Udało mi się wejść na Sorlandeta z Norwegii. Jak tam fajnie, drewniany pokład, drewniane koło sterowe, lśniące przyrządy. A mi nawet nie miał kto foty zrobić :( Ale za to kupiłam sobie czapeczkę z jego wizerunkiem :) Nie była droga, a pamiątka fajna.
Poszłam na koniec Łasztowni, bo miał tam być Sedov, ten naj największy. Ale miejsce stało puste. Ponoć właśnie płynie i nie wiadomo kiedy dotrze. Ale za to kawałek dalej pysznił się MV The World, jeden z największych statków świata. Zaprojektowany przez Polaka, zbudowany w Stoczni Gdańskiej. Faktycznie jest ogromny, większy chyba niż hotele w Słonecznym Brzegu, cały biały, już z mostu było go widać, jak wystawał ponad wszystkie okoliczne budynki. Wrażenie robił, ale ja potraktowałam go raczej tylko jako ciekawostkę, bo przyjechałam tu dla żaglowców, a to był statek dla bogaczy. Bogaczy tylko kilku na balkonach było widać, hi hi. Wyglądali na jakiś Tajwańczyków, my gapiliśmy się na nich, oni na nas, hi hi.